środa, 28 grudnia 2016

...ale on w końcu odchodzi.

Dzisiaj notkę sponsoruje takie zdjęcie:


Wstałam. Ogarnęłam rzeczywistość.
I nawet już tak nie boli (cokolwiek to bolało, bo wątroba znajduje się w zupełnie innej okolicy, niż wczorajszy tryb umierania).
A przy No-spie i Ibupromie mogę nawet stwierdzić, że nie boli zupełnie (głowy nie liczę, ona ma dzisiaj pomorfinowego kaca, wybaczam).

W głowie dalej telepie się pomysł na własną działalność. Nie wiem, jak to ogarnąć, ale wiem, że chcę. Bardzo chcę.
Biżuteria, mydełka ręcznie robione, ozdoby świąteczne... Kwestia tego, czy to pójdzie.
Do stracenia niewiele, bo PFRON zwraca składki. Może nawet bym sobie kogoś do pomocy zatrudniła? Jakby to poszło.

Powoli dochodzę do wniosku, że nie chce żyć dalej tak, jak żyję. Nie chcę sobie wszystkiego odmawiać, planować wypad do kina na trzy miesiące do przodu, a na wakacje jeździć jedynie palcem po mapie (bądź po ekranie telefonu).
Nie mam dużych wymagań. Ale to, co się obecnie dzieje z naszymi finansami (mimo reżimu absolutnego) to już jakaś kpina.
Nawet tusz do drukarki czeka na kupienie już od czterech miesięcy.
Pa-ra-no-ja.

A taka moja działalność, malutka chociaż. Minimalna. Tyci tyci...
Może ona by coś zmieniła?

Uh. Chyba wolę, jak mnie boli.
Wtedy tak nie kombinuję.
posted from Bloggeroid

wtorek, 27 grudnia 2016

...a wtedy przychodzi on.

Nie wiem, jak ta notka będzie wyglądać po opublikowaniu, bo piszę z telefonu.
Dlaczego?

Święta upłynęły świątecznie. Zmaczy się w łóżku. Pierwszy dzień na rozłożonej rogówce, drugi już typowo defensywnie - w łóżku.
Tak działa rak.
Niweczy najpiękniejsze plany, pozbawia złudzeń, krzyżuje drogi, niszczy chwile.
Jestem wściekła. Tyle czekałam na Święta!
Tak się z nich cieszyłam!
Miało być tak cudownie!

Kurwa.

Dzisiaj trwa afterparty.
Jakoś wstawiłam pranie (bo mi się już piżamki skończyły od tego leżakowania). Sączę kawę. Co trzy godziny wymieniam wodę w termoforze na wrzątek. W tym samym czasie biorę gorący prysznic.

Leki przeciwbólowe nie działają. Nawet morfinę można o kant dupy roztrzaść.

Stąd notka prosto z wyrka.

Dlatego powiadam Wam: cieszcie się życiem, chłońcie atmosferę, świętujcie.
Póki możecie.


Pozdrawiam cieplutko z legowiska strzygi ;)

wtorek, 20 grudnia 2016

Gdy wieloryb zechce latać...

Mam dziwną tendencję do rozpoczynania diet w momencie, gdy nie jest to zbyt korzystne ;)
Pierwszą, za dzieciaka, zaczynałam przed Wielkanocą.
Drugą, w 2009 roku, przed Bożym Narodzeniem.
A teraz startuję po raz trzeci. Za tydzień Wigilia. No cudnie ;)


W społeczeństwie utarło się, że odchudzają się jedynie nieszczęśliwe nastolatki oraz tipsiaro-solary.
Zbywane jest to zwykle uśmiechem, kwitowane lekkim pobłażaniem.

Grubasy (którym niewątpliwie jestem, chociaż Mężny pewnie zaraz mi tu głowę zmyje swoim "Kubusiu, masz zajebisty tyłek!"*) traktowane są inaczej.
Nie ma litości. Śmiech, wyszydzanie, wręcz agresja. Tak, jakby dieta była czymś... elitarnym?
Tak jakby zasługiwali na nią tylko ci, którzy jej nie potrzebują.

*Kubuś, bo jak leżę to mi się koszulka dźwiga. I bebeszka widać ;P

Jestem z tych, co stereotypy łamią. I niszczą. A na koniec wskrzeszają i wbijają na pal.
Za pierwszym razem już nawet nie pamiętam, ile schudłam. Około 15kg tak myślę (wagi nie mieliśmy :D).
Za drugim razem poszło prawie 40kg. I utrzymywało się całkiem długo ;)

To jest podejście numer trzy. Aktualnie jestem i tak dwajścia dwa kilogramy na minusie od lutego. Sporo, nie sporo, ciężko oceniać. Ale za mało ;) Leciałam sobie tak spokojniutko, grzecznie, bez zbędnych wysiłków.
Ale przestało pomagać. Wyciągam ciężką artylerię i biorę się w garść.
Choroba nie może być wymówką.
Zdrowa dieta może mi (i mojemu zaraczonemu kręgosłupkowi) jedynie pomóc.

Bez paniki, nie zamierzam się głodować (nie należę do masochistek, jak już to do miłośników czekolady i czipsów ;)). Wszystko z głową.

Póki co, po pierwszym dniu liczenia kalorii (ha! nie zapomniałam, jak się to robi! siedem lat przerwy i dalej pamiętam!) jestem w głębokim szoku.
Jedna łyżka margaryny ma niemal 150kcal. Aaaaa!
AAAAAAAAA!

Yhym, to się nazywa odwracanie uwagi od rzeczywistych problemów ;)
Wystarczy znaleźć problem tam, gdzie go nie ma, i go sobie wyolbrzymić.
I od razu realne kłopoty znikają za wyimaginowaną górą zajmowania się rzeczami zupełnie zbędnymi ;)))

Tak w ramach "stania się znowu sobą" przefarbowałam włoski. Wyszło mniamniuśnie!
Jestem czerwona! Jestem czerwona! :)))
(poduszki, ręczniki, piżamy, szaliki, ramiona i szyja też... zapomniałam o tym ewenemencie krwawej fryzurki ;))


Pozdrawiam "uśmiechem Mona Lisy" ;)))

A, właśnie właśnie!
Jeżeli ktoś chce jeszcze dołączyć do ekipy odchudzającej się (spokojnie, nie musicie zaczynać przed Świętami, jak ta wariatka ze zdjęcia powyżej ;)) to dajcie znać!
Po lewej, na tym czarnym pasku, jest moja stronka na fejsbuku. Wystarczy napisać tam wiadomość :)

Czekam na Was, dupeczki ;>

* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *
SMS na numer 75 165 o treści: POMOC 6742
czyni mój świat lepszym :)

czwartek, 15 grudnia 2016

Wieści (komu melisy?)

No. Czekacie na wieści.
A ja mielę je w wirtualnych ustach, ugniatam dłońmi podchodząc po raz czwarty do napisania tej notki. No ale wypadałoby to z siebie wypluć. Zwyczajnie i prosto.

Byłam u gina z tymi jajnikami. No i jest... lekko mówiąc, nieciekawie.

Po pierwsze - okazało się, że tomografia jest opisana błędnie i chaotycznie.
Prawy jajnik jest czyściutki i grzeczny (a według TK na nim rośnie guz). Lewy jajnik za to ma do siebie przyklejonego pięciocentymetrowego (sic!) potwora (a na TK widniało, że jest na nim jakaś torbiel).
Owy potwór ma własny system naczyń krwionośnych, więc będzie to albo przerzut, albo (co bardziej prawdopodobne) osobny nowotwór.
Tak, moje ciało stwierdziło, że jeden gatunek chujków to za mało i wyhodowało mi kolejnego.

Na podstawie markerów czy badań obrazowych nie da się stwierdzić, co to jest i jakiego jest typu.
Można by zrobić biopsję, ale może się dziad albo rozsiać, albo nawet się zezłośliwić (jeżeli nie jest jeszcze złośliwy).

Wyjście jest tylko jedno, przynajmniej zdaniem tego lekarza - wyciąć chujstwo ze sporym marginesem i dać na szczegółowe badania. Macicę i drugiego jajnika zostawią w spokoju (nawet nie pozwoliłabym im ich ruszyć!), węzły chłonne też, ale i tak muszą mnie rozkroić.
Po przejściach z portem panicznie boję się operacji. Nabyłam dziwną odporność na znieczulenia i chuja one dają. Nawet u dentysty muszą mnie trzy razy znieczulać, a i tak nic to nie daje.
Nie chcę iść pod skalpel. Ale raczej nie mam wyjścia, jeżeli życie mi miłe.


Chciałabym napisać teraz "Dlaczego ja?!", ale... ale w sumie dlaczego nie ja?
Pokora nie pozwala mi się za bardzo wychylać.
Strach przed gorszym nie pozwala mi marudzić.
Pewność swojej siły nie daje mi się załamać.
A chciałabym się załamać. Chciałabym umieć jeszcze płakać, wyć, buntować się i narzekać.
Jednak nie ma tak łatwo - przyjmuję wszystko na klatę, ze stoickim spokojem, który nawet mnie samą dziwi. Zupełnie bez emocji - co mnie zdumiewa i przeraża jednocześnie.

Btw. Jeżeli ktoś z Was szuka dobrego ginekologa w Żorach lub okolicy (i nie straszne Wam wydanie dwóch stów na wizytę) to mogę dać namiar. Lekarz jest wyjątkowy, sumienny, dokładny, ciekawski i delikatny. No i poprawia humor, co się czasami przydaje. Chyba zostanę mu wierna (chociaż nie podoba mi się cennik, nie podoba, ale dla zdrowia mogę nawet zapłacić ;)).

W ramach niemyślenia daję ciału i głowie zadania.
Kręcą się zwykle wokół "posprzątać, upiec, ugotować", ale to już za mało.
Kiedy odpoczywam myśli napływają same. Więc wymyśliłam nową metodę.
Uczę się angielskiego.
Dobrze przeczytaliście ;)
Minimum godzinę dziennie siedzę ze słuchawkami w uszach i napierniczam kolejnymi aplikacjami do nauki. A potem chodzę po mieszkaniu i gadam do siebie samej. Po angielsku.

Zdziwiło mnie bardzo, że rzekomo mam umiejętności na poziomie C1. Bardziej zdumiało mnie, że w ogóle nie używam czasowników (bo zasób słów nie pozwala ;)), a wszystko tłumaczę przez czasowniki modalne. Co za tym idzie - słownictwo leży i kwiczy. Ale kwiczy coraz słabiej, bo już z dziesięć godzin wkuwałam słówka. Czuję się mądrzejsza, o!


Choinka stoi. Świeci.
Rysiek regularnie kradnie z niej bombki. Ciema i Gacek ignorują mrugające ustrojstwo.
Świątecznie jest.
I to mimo wizyty z Ryśkiem u weterynarza (zapalenie pęcherza biedny ma), mojego latania po lekarzach, wrednego wirusa grasującego po mieszkaniu i niepewnej przyszłości.


Czwartego stycznia mam wizytę u onkologa. Obiecuję sobie do tego dnia nie myśleć o operacji, chemii, naświetleniach.
Święta mają być na pełnej piździe. I nie uznaję w tej kwestii żadnych półśrodków.

* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *
SMS na numer 75 165 o treści: POMOC 6742
czyni mój świat lepszym :)

piątek, 9 grudnia 2016

No problem

Parę dni temu, na twarzoksiążkowej grupie rakowców, wdałam się w dyskusję o problemach.
Jak sobie z nimi radzić, czy warto się nimi przejmować, jak z nimi żyć?

Powiem Wam jedno - od zawsze miałam prostą zasadę kierującą moim życiem:
Problem jest tylko tam, gdzie sam go widzisz.

Co to oznacza?
Zwykle podchodzimy do spraw zbyt osobiście i zbyt głęboko. Kopiemy w myślach, zadręczamy się, snujemy dalekobieżne wizje.
To do niczego nie prowadzi.

Jak ja sobie radzę z problemami?

Najpierw daję sobie czas na wypalenie emocji.
Zwykle ten stan trwa do momentu zaśnięcia wieczorem ;)
Panikuję, rozwlekam, grzebię.
Nic przyjemnego, ale na tyle pozwala mi się zaznajomić z wrogiem, że już następnego ranka mam gotowy plan działania.

Jak stworzyć plan działania?
Tutaj potrzeba surowej oceny, bez zabarwienia uczuciowego.
Zwę to "burzą mózgu" ;)
Zapisuję każdy, nawet najmniejszy, zalążek pomysłu na rozwiązanie kłopotliwej sytuacji.
Posługując się twardą logiką zazębiam kolejne czynności.

Problem z gotowym planem działania nie jest już problemem ;)

Druga sprawa - nie ma sensu się gnębić.
Nie twórzmy sobie wydumanych pseudoproblemów. Jeśli jakiś krąży nam w głowie - albo go wykluczmy (sprawdzając stan rzeczywisty), albo pozwólmy mu zaistnieć - wtedy możemy stworzyć plan działania i problem znika ;)

Zadaniowe podejście do życia działa na duszę jak balsam, jak melisa, jak wyciąg z mniszka lekarskiego, jak maść nagietkowa.

Przykłady?

W okolicach 20. listopada okazało się, że zupełnie nie starczy nam kasy na życie. Ba! Brakło nawet na opłaty ;) Wszystko przez czynsz i dziwnie wysokie zużycie mediów.
Po pierwszym szoku i załamaniu uczyniłam plan - i tak powstała garść kolczyków, nowe konto na Avalonie (na wszelki wypadek, zabezpieczenie przyszłości), wydzwaniałam też do Gwiazdy Nadziei (moja pierwsza fundacja), żeby coś uszczknąć z konta. Do tego doszła mała fuszka, ciachnięcie kosztów (wyprawa do Play'a). No i jakoś się udało. Problem nie okazał się zbyt ciężki do rozgryzienia ;)

Drugi przykład - ostatnia tomografia. Nosz - wściec się można. No i cały wtorek się wściekałam, rzucałam na prawo i lewo pannami lekkich obyczajów.
Dzień później miałam już plan działania.
Wzięłam pod uwagę konkretne skutki zachowań i już wiem, co jak i gdzie ;)
Mam świadomość, że jeśli pojawię się z tym wynikiem u onkologa to, bez żadnych pytań czy dalszych badań, rzuci mnie na chemię.
Trzeba to ominąć. No więc ginekolog, Pół dnia na telefonie i udało się nawet dwóch skombinować (chociaż w pierwszym gabinecie chcieli mnie na 26 lutego umówić! i to prywatnie!).
Plan działania już wkroczył w źycie. Nie mam chwilowo żadnego wpływu na dalsze wydarzenia, więc czekam.

To, czy w tym momencie będę się przejmować, czy przyjmę to zupełnie na luzie, nie zmieni zupełnie nic.
Więc, świadoma konsekwencji swoich emocji, postanawiam, że NIE BĘDĘ SIĘ PRZEJMOWAĆ.



No. A teraz łykam przeciwbólki i lecę się zająć intensywnym nieprzejmowaniem ;)

* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *
SMS na numer 75 165 o treści: POMOC 6742
czyni mój świat lepszym :)

środa, 7 grudnia 2016

Wieści z frontu (łyknijcie melisę przed czytaniem)

No co ja zrobię, że było zajebiście i być przestało?
Fajnie się leniło, mieliło w zębach codzienność, okrywało się spokojem i budziło się z radością.
Wzięło i wszo kopyrtnęło.



Tomografia bebechów twierdzi, że węzły chłonne szaleją, a ja nabyłam nowy przerzut. Na prawego jajnika. Rzekomo.

I znów przyzwyczajam zad do krzesełek przychodniowych, a ucho do słuchania melodyjek w telefonie (te z gatunku "zajęte, proszę czekać"). No trudno.

Może się uda chociaż spełnić marzenie. Postanowiłam zostać weterynarzem.
W lutym mam zacząć szkołę.
Oby się wszystko do tej pory jakoś uspokoiło. Nabrało ogłady i dystansu. Oby.

Tak poza tym to przyjęto mnie do Avalonu :) Po lewej macie moje nowe namiary :)
Do tego wczoraj byłam na komisji w ZUSie. Lekarz przedłużył rentę na kolejne dwa lata, ale zobaczymy, co o tym sam Zakład Uzdrawiania Słowem twierdzi. Zobaczymy.

Z nerwów i niepewności rozszalała się wątroba.
Przerobię ją na pasztecik. Rwa. Jakby było mało tego, że mi infekuje całe ciało...

Zatem doceńcie, że kotwasząc się w pościeli, działając pod wpływem (kodeiny i pyralginy) udało mi się dodać nowe kolczyki i bransoletki do sklepiku. Było ciężko, ale się udało :)

No i takie tam.
Nawet mi się nie chce myśleć...


* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *
SMS na numer 75 165 o treści: POMOC 6742
czyni mój świat lepszym :)

środa, 30 listopada 2016

Oddech.

Żyję, żyję moi Mili :)


Czekam sobie na wyniki tomografii bebechów. Wyniki klaty już mam i...
Jest dobrze. Bo nie jest źle ;)
Karteczka głosi, iż mamy stabilizację. W połączeniu z roczną przerwą od chemii daje to JUHU JUPI I JABADABADUUU!
Chyba jeszcze troszkę Was podręczę swoim zapałem do życia. I niechęcią wobec umierania ;)

We wtorek sobie jadę na komisję ZUSowską. Zobaczymy, jak pójdzie. Śmiesznie będzie, jak mnie uzdrowią. Ale oby nie, bo nie widzi mi się latać po sądach i udowadniać, że rzeczywiście jakiś alien spowalnia moje czynności życiowe.
Uh, stresa mam jak diabli ;)

W ramach rozrywki dzień przed komisją idę sobie w świat. A dokładniej na Poniedziałek Kobiet. Akcja skierowana do chorych w trakcie lub po leczeniu onkologicznym (zastanawiam się, w której grupie ja się plasuję ;)). Będziemy się czesać, malować, gmyrać przy pazurkach. Ale przede wszystkim - może znajdę jakąś bratnią duszę, tu, na miejscu, w naszej dziurze zabitej dechami (aczkolwiek urodziwymi dechami ;)). Fajnie będzie, już to czuję w kościach :)

Pytacie nagminnie o bransoletki - będą. Całe 40 sztuk (liczyłam!). Tylko podoklejać do nich zapięcia i gotowe. No...
Będą akurat na start moich aukcji na Charytatiwni.Allegro.

Tak, złożyłam papierki do Avalonu. I, głupiutka, zapomniałam się podpisać pod porozumieniem...
Jutro wszystko doślę i może już w przyszłym tygodniu wystartuję z kopyta :)

Samopoczucie?
Wczoraj i przedwczoraj było genialnie. Wysprzątałam mały pokój (zwany składzikiem bądź pracownią, w zależności od okoliczności ;)), a także odgruzowałam sypialnie (łącznie z myciem okien, ha!). Dzisiaj odchorowywuję nadmiar ambicji. Ale tragedii nie ma, kodeina pomaga :)

Krzysiu wróci z pracy to sobie skoczę do apteki. I znowu nakupię przeciwbólków <3
Pięknie jest mieć z czym iść do tej apteki ;)
Dziękuję Wam bardzo bardzo za wsparcie.

A jakby ktoś jeszcze był zainteresowany błyskotkami to zapraszam:



To co, idziecie ze mną poczytać?
Akurat wyczytuję literki z serii "Skrytobójca" Robin Hobb.
No i... polecam <3 Rewelacja!
Mi książkę podrzucił mój Brat. Skoro jemu przypadła do gustu to musi być dobra (wierzcie mi, wymagający z niego mol książkowy ;)).


wtorek, 22 listopada 2016

Jutro...

Tomografia jutro. Tak samo, jak tydzień temu. Ale tydzień temu nie miałam stresa. Dzisiaj mam.
Nie wiem, dlaczego. Może za dużo na głowie mi siedzi i przez to odporność psychiczna spada?
Who knows?
Póki co - staram się myśleć pozytywnie. Bez zapasu czekolady idzie ciężko ;)


Papiery na przedłużenie renty złożone (i pani w ZUSie była bardzo miła, o dziwo!). Tomografie się robią. Ja kombinuję nad przystąpieniem do fundacji Avalon (podoba mi się nazwa, swoją drogą ;)).

Oj, co to będzie, co to będzie...

poniedziałek, 21 listopada 2016

Po staremu

To nie jest tak, że już wszystko w porządku.
To nie tak, że nie mamy problemów finansowych, że wszystko się układa i jest cud miód i orzeszki.
To nie tak, że się nie leczę, nie wykupuję kolejnych recept, nie jeżdżę na kolejne kontrole i badania.

Wbrew pozorom jestem bardzo wrażliwą istotką. Wyzywanie mnie od żebraków i pijawek boli, nawet nie wiecie jak bardzo.
Po tylu epitetach, które skierowano w moją stronę, wolałam zacisnąć zęby, wziąć kolejny kredyt, czy też przemilczeć kilka istotnych spraw. Jednak nie mam już wyjścia, muszę coś wymyślić, i to na szybko. Bo wypłatę (tak, nawet się do pracy wzięłam, niespodzianka?) dostanę dopiero w grudniu.

Jednak przyszedł znowu moment, kiedy w pokorze pochylam głowę i czekam na wiadra pomyj.
No niestety. Życie znowu pokazało, co potrafi. A ja reanimuję sklepik:

HaLucynki.blogspot.com



Znajdziecie tam kilka par kolczyków, jedną bransoletkę. Póki co wystawiłam to, co mam na stanie.
Zbliża się Mikołaj, nadchodzą Święta.
Może znajdziesz upominek dla najbliższych, jednocześnie pomagając nam przetrwać sztorm.

To jak, pomożecie? :)

wtorek, 15 listopada 2016

Jak utrudniać sobie życie

Właśnie skończyłam czytać serię "Ola i Otto" pióra Aleksandry Rudej (swoją drogą - polecone przez Anię z Aniversum). Książka rewelacyjna - lekka, przyjemna, masująca gardło kolejnymi salwami śmiechu. I przypomniała mi o czymś. O akademiku.


Tak, dobrych parę lat temu mieszkałam w akademiku. Czas to był pięknie prosty i nieskomplikowany.
Wstawałam rano, pożerałam Mlekołaki cynamonowe rozmoczone w jogurcie, robilam termos kawy i, z owym napojem, popierniczałam na zajęcia.
W drodze powrotnej kupowałam jakieś udko czy inne skrzydełko (gdy sakiewka zezwalała - filecik kurczakowy), Jeszcze w pełnym rynsztunku leciałam do kuchni (drugi koniec korytarza), do jedynego garneczka wrzucałam owe mięso i wracałam do pokoju. Prysznic, odcinek jakiegoś serialu. Powrót do kuchni. Wyciągałam kości z rozgotowanego mięsa, dorzucałam do tego samego garneczka (bo przeca tylko jeden miałam!) garść makaronu i serek topiony (tudzież szpinak ;)). Piętnaście minut gawędziłam z sąsiadami. Gotową "potrawę" trachałam do pokoju. W zależności od dostępnych naczyń (jeden talerz głęboki, jeden duży obiadowy, jeden mały i komplet sztućców) wykładałam jedzonko na talerz lub szamałam z garnka. Porcja wychodziła dwudniowa, więc dzień później musiałam tylko szamę odgrzać. Kilka godzin nauki (albo seriali, albo wycieczek miastowych, albo randek, albo imprez, albo muzyki, albo niczego), na kolację pomarańcza lub banan, niekiedy jabłko lub coś bardziej egzotycznego ;) Wieczorem do miseczki wrzucałam garść gwiazdeczek cynamonowych, mieszałam z jogurtem, ustawiałam na noc na kaloryferze. Rano powtórka ze schematu.

Gdy znudziły się śniadania - zmieniałam smak jogurtu. Jajka kupiłam dwa razy. Wszystkie od razu ugotowałam, bo nie chciało mi się co chwilę do kuchni latać. I w ogóle - gotowane były dłużej zdatne do spożycia. Parówki gotowałam w czajniku bezprzewodowym, nie ruszając nawet zada z pokoju. Przywleczone z domu schabowe odgrzewałam w opiekaczu do kanapek. Co śmieszne - chleb kupiłam może ze dwa razy ;) Za to moja współlokatorka wielbiła opiekacz - przywoziła z domu niemal cały chleb przerobiony na kanapki, trzymała je w lodówce i w razie konieczności - odgrzewała w sandwichu ;)
Ziemniaki (całe półtora kilograma) kupiłam raz. Wyprowadzając się wyjmowałam je z szafki - pięknie zakwitły ;)

Nawet szczurka miałam! Demon się nazywał. Cudowne stworzenie!
Zwykle zapominałam kupić mu żarełka, więc jadł to, co ja - makaron, kulki cynamonowe, troszkę mięska i to, co wysępił od sąsiadów z piętra. A po korytarzu często biegał. Lubił :)
Lubił też latać z nożem w pyszczku (nie pytajcie, nie wnikajcie - nie wiem, o co mu chodziło). Klatkę miał zawsze otwartą, spał ze mną w łóżku. I grzecznie załatwiał swoje potrzeby w kuwecie.
Tryb życia mu chyba sprzyjał, bo dożył do sędziwego (jak dla szczurów) wieku czterech lat. Żadnemu z późniejszych ogoniastych się to nie udało.


W czwartki miałam tylko jeden wykład, gdzieś o 18. Poranek poświęcałam na sprzątanie, bo prosto z piątkowych zajęć już jechałam do domu.
Czasami nie jechałam, wtedy wraz z Uti korzystałyśmy z dobrodziejstwa pralni i suszarni. Przy tym trzeba było pamiętać, aby bieliznę suszyć w pokoju na kaloryferze. Miała dziwną tendencję do znikania z akademikowej suszarni. Aczkolwiek trend ten nie dotyczył skarpetek. Podejrzane to było ;)

Na przeżycie miałam 300zł. Starczało i na żarcie, i na wino z czekoladą od czasu do czasu, a nawet na buciki czy kurtkę. A i oszczędzić potrafiłam. Nie wiem, jak to działało, nie wiem.
No dobra, może i miałam małą fabrykę kolczyków i biżuterii ogólnopojętej, ale nie zbierałam na niej jakiś kokosów. Tak raczej reperowałam budżet.

I teraz powiedzcie mi - jak to możliwe, że mieszkając w akademiku miałam czas na wszystko, absolutnie nie byłam zmęczona, nie musiałam kombinować nad rozmnożeniem środków brzęczących w portfelu?
Mieszkamy we dwójkę (plus trzy koty, nie wolno zapominać ;)), a ja od rana latam ze szmatą, zastanawiam się nad obiadem, marudzę, że jemy za mało warzyw. Czas wolny pożerają mi książki. A czas wolny posiadam od godziny 22 do 2. Wcześniej nie umiem się ze wszystkim wyrobić.
Po co nam dwie kompletne zastawy, telewizory, komputry, 56 metrów kwadratowych, dwa mopy, siedem wiader, dwie szafy ubrań?
Jak pomyślę, że wszystkie moje szmatki mieściły mi się w czterdziestu centymetrach szafy to aż nie wierzę.

W którym momencie zamiast żyć zaczęłam sprzątać?

W ramach powrotu do przeszłości dzisiaj na obiad szara breja z makaronem i mięsem. Zrobię na dwa dni. Żeby tradycji stało się zadość!

środa, 9 listopada 2016

Jak zamieszkać z facetem i nie stać się babą ;)

Idei na tytuł notki było kilkanaście:
"Jak zamieszkać z koziorożcem i nie stać się kozą"
"... z wodnikiem i się nie utopić"
"... z rybami i nie znaleźć się w akwarium"
"... z baranem i nie stać się czarną owcą"
"... z bykiem i nie stać się krową"
"... z bliźniakiem i się nie pomylić"
"... z rakiem i nie chodzić wspak"
"... z lwem i nie znaleźć się w klatce"
"... z panną i nie zostać facetem"
",,, z wagą i nie dać się zmierzyć"
"... ze skorpionem i nie dać się ukąsić"
"... ze strzelcem i nie dać się ustrzelić"

(Bogowie, ja serio znam wszystkie znaki zodiaku. Do tego w dobrej kolejności! o.O)


No, ale tak zaczynając:
Notka miała powstać już wieki temu, ale odwlekła się w czasie. W sumie może i dobrze, bo nabyłam kilka dodatkowych skilli i kilkanaście punktów doświadczenia, i... I już wiem.

Planując wyprowadzkę od rodziców, w głowie miałam tylko jedno: swoje kompleksy.
Czy będę musiała cały dzień łazić wyjściowo ubrana?
Czy mam wstawać pół godziny przed nim i się pomalować, żeby przypadkiem mnie bez makijażu nie zobaczył?
SERIO mam co chwilę golić nogi? SERIO?!
Kto będzie zarządzał budżetem? Kto za co płacił?
Muszę kupić kilka par koronkowych majteczek. Przeca nie będę w bawełnianych bokserkach paradować...
Schować głęboko moje różowe kapcie...
Wie ktoś, gdzie można przejść przyśpieszony kurs zarządzania domem?



W praniu wyszło zupełnie inaczej.

Na początku ustaliliśmy, kto ma jakie obowiązki. Oczywiście, można to o kant zada roztrzaść, bo wszystko wyszło zupełnie inaczej. Aczkolwiek wieszając siódme pranie, mogę spokojnie rzucić fochem i stwierdzić: "To Ty miałeś prać!".

Kwestia budżetowa szybko się rozwiązała. Mężny już przy pierwszej wypłacie (jeszcze nie mieszkaliśmy razem ;)) sam wpłacił wszystko na moje konto.
I będę się upierać, że jedno konto w związku to idealna sprawa. Przy ewentualnym rozstaniu można się jedynie oszczędnościami podzielić (hehe, niech podniesie rękę ten, kto w pierwszym roku mieszkania razem coś zaoszczędził ;)).

Makijaż z samego rana? Buehehe. Od trzech lat niemal się nie maluję. I mój chłop żyje. I nawet się ze mną hajtnął ;)))

Golenie nóg? Kolejne "buehehe". Przed basenem. Jak zakładam kieckę. Albo, gdy mam ochotę. A, że zwykle jej nie mam, to latam owłosiona niby yeti. Oficjalnie trzymam się wersji, że to ocieplacze na zimę ;) Chłop nieco się buntuje, zerkając tęsknie na zdjęcia modelek. Zmienia zdanie, gdy rzucam hasłem "Ogolę nogi, gdy Ty ogolisz pyszczek". Zwykle działa.
Nienawidzę tej propagandy medialnej, że kobieta MUSI być GŁADZIUTKA.
Pieprzy mnie to. Mam gdzieś.

Koronkowe majteczki to piekło. Kują, gryzą, a iiiidź! Sam se to noś.
Na szczęście dostałam egzemplarz mężczyzny śliniącego się na widok damskich bokserek. Wygrana na pełnej linii, ihaaa!

Czasami, w ramach "dnia dobroci dla męża" ogolę szłapki i latam mu pod nosem w koronkowych majcioszkach. Potrafi to docenić.
Gdyby tak wyglądała codzienność miałby to gdzieś ;)

A różowe kapcie doczekały się duplikatu nawet. Dostałam je od samego Nie Kawalera!

Kurs zarządzania domem nie jest konieczny. Dom rządzi się swoimi prawami. Gdy brud zaczyna ewoluować i budować piramidy, znajdujesz środek czystości. Później, coby znowu się nie narobić jak wół, trzymasz poziom. Czasami machnąć szmatą i tyle.
A z każdym dniem umiejętności rosną. Nawet nie zauważysz, gdy z własnej woli umyjesz pierwszy raz okna.

Czyli jakie są wnioski?
Nie ma się czego bać. Serio :)
Grunt to pozostać sobą i nie robić nic na siłę.
Jeśli chłop jest Ci pisany - zniesie wszystko.
Jeśli nie jest Ci pisany - możesz stawać na głowie, a i tak odejdzie.


Nie ma co szaleć i się spinać. Życie jest po to, aby żyć :)
(O, jak łatwo mi to teraz napisać! Trzy lata temu nie byłam taka mądra ;))

piątek, 4 listopada 2016

Znamienny sukces

Czasami tak zerknę nieśmiało na blogi motywacyjne, pooglądam jakieś kolorowe pisemka, przemknę przez jakiś kurs doskonalący.
I jestem przerażona.
Wszyscy krzyczą OSIĄGNIJ SUKCES.
I tam pińćset rad, jak to zrobić. Za kolejne pińśet zapłać kartą lub przez paypala.
Żałosne i straszne.

Wmawiają nam, że musimy OSIĄGNĄĆ SUKCES.
Jeśli tego nie zrobimy, jesteśmy nikim.
Jeśli nie ciągnie Cię do sukcesu - jesteś nic nie wart.
Nie zarabiasz milionów - nie osiągnąłeś sukcesu!
A my powiemy Ci, jak to zrobić!

I tak patrzę na tytuły:

"Zarabiaj więcej!"
"Bądź szczupła na Sylwestra"
"Olśnij gości na Święta!"
"Znajomym opadną kopary!"
"Błysk żalu w oczach Twojego eks".

Yhym. Widzicie to, co ja?
Nakręcają nas do zazdrości, do zawiści, do rywalizacji i wzajemnej wrogości.

Nie chcę się wymądrzać, nie od tego tu jestem.
Jednak zdradzę Wam, jak osiągnąć PRAWDZIWY SUKCES, a przede wszystkim
JAK OSIĄGNĄĆ ZEN W SZARODZIENNOŚCI.

Enjoy!


ZDEFINIUJ SZCZĘŚCIE

Pomyśl, czego pragniesz. Ale szczerze.
Dla jednych będzie to dobra praca, dla innych ciepły dom.
Mój ideał to WSTAWAĆ RANO Z UŚMIECHEM.
Robię wszystko tak, aby moje szczęście było na wyciągnięcie ręki.
Dla mnie to jest sukces :)

 DOCEŃ

Napisz sobie, w jakim miejscu życia jesteś.
Czasami nie zdajemy sobie sprawy z tego, co już posiadamy.
Piszesz wszystko!

Wynajmuję mieszkanie.
Mieszkanko jest zadbane.
Mam cudownego Męża i wspaniałych Rodziców.
Starcza nam na życie.
Jestem chora, no ale bez tragedii.
Mamy stary samochód.
Mamy świetne trzy kociambry.

I nagle okazuje się, że już jest SUKCES.

SUKCES to fakt, że ŻYJESZ.
Masz co jeść, masz nawet internet i możesz czytać, co zaraczona wariatka wypisuje na blogu.
Skoro to czytasz to znaczy, że masz też trochę wolnego czasu.

Nie twierdzę, że masz osiąść na laurach i patrzeć na wszystkich z góry.
Prawdziwym ZWYCIĘSTWEM JEST CHĘĆ DO OSIĄGANIA CZEGOKOLWIEK.
Jeżeli chcesz więcej, niż masz to znaczy, że musisz już coś mieć :)

ŻADEN SUKCES NIE ZAISTNIEJE BEZ DOCENIENIA.

Moim ostatnim sukcesem było umycie okna w małym pokoju. Nawet czyste firanki powiesiłam.
To jest dopiero wyzwanie!
Nie równa się z tym żadna kiecka z magazynu o modzie, ani nawet wciśnięcie się w nią na Sylwestra.
Dlaczego?
Bo zrobiłam to tylko dla siebie. Bo nikt mnie do tego nie nakłaniał.
To znaczy, że... chciałam tego ja, a nie ktoś, kto podyktował mi to w podrzędnym artykule.
I nawet ładny widoczek złapałam ;)))



Łapiecie już, o co mi chodzi? :)

Każdy z Was osiągnął już w życiu tyle, że nikt inny nie ma prawa Wam wmawiać, że jesteście nic nie warci i macie osiągać więcej, niż macie.
Może więcej już nie potrzebujecie?
Może nie chcecie?
Może koszty będą zbyt wysokie?

Słuchajcie tylko samych siebie.
Zawsze :)


Swoją drogą, że notka bez kotów się nie liczy, więc... są i one! :D






wtorek, 1 listopada 2016

Nie bój się chcieć :)


"Nauczył mnie czas - upada się, żeby wstać,
bo ważne są tylko przyszłe dni."

Mamy nowy hymn. I chodzimy po chalupce, nucąc pod nosem.
Ciepło jest, spokojnie jest, dobrze jest.
Odpoczywam od raka, od myślenia, od robienia czegokolwiek, na co nie mam ochoty.
Wystarczy przestać się bać :)


Powinni to puszczać w każdym szpitalu onkologicznym. Idealnie w południe. Niby hejnał.


"Nie poddam się! Mnie nie złamie nic! 

Każda z trudnych chwil tylko doda sił!"

Wyciągnęłam z szuflady aparat.
Nawet naładowałam w nim baterie.
Może coś z tego będzie ;)

środa, 19 października 2016

A może by tak olać to wszystko i wyjechać... na Atlantydę?

Cisza sponsorowana omijaniem kłód, rzucanych przez los pod nogi.
Notka sponsorowana bezsilnością i zamotaniem.

Potrzebowałam psztyczka w nos. I dostałam.
Budzi się bestia.
Będzie znowu kląć, rzucać mięsem i wyzywać.

Szkoda tylko, że leń jest od niej silniejszy.

Wkurwia mnie system. 
Wkurwia mnie to, że każda wizyta w placówce zdrowia jest równa walce, wojnie, składaniu ofiary nieubłaganym bogom.
Nie da się prosto. Nie da się bezpośrednio.
Trzeba kluczyć, zgłębiać, męczyć się i kląć. 
Inaczej nic nie załatwisz.


Zastanawia mnie fakt, że nie mam żadnych przyjaciół na miejscu. Ani nawet bliższych znajomych.
Tęsknię za poczuciem jedności, tęsknię za żaleniem się, za wielogodzinnymi telefonami i setkami smsów.
Chciałabym mieć kogoś, kto wyciągnie mnie na spacer.
I obejrzy ze mną po raz siódmy całą Grę o Tron.
Nie wiem, czy mam aż tak trudny charakter, czy moja małomówność zdaje się być aż tak ogromną arogancją...
Serio mam udawać kogoś, kim nie jestem po to, aby się móc z kimkolwiek zakumplować?
Olewam.
Koty zrozumieją.
Z nimi też da się obejrzeć serial.

I w ogóle mi smutno.

poniedziałek, 3 października 2016

"Nasze ciała są polem walki"

Nie piszę ostatnio.
Nie piszę, bo chodzę podburzona, naminowana i permanentnie wkurwiona.
Czym?
Uh...

Wkurwiona jestem ociemnieniem, naiwnością i polskim mamtowdupizmem.

Niestety, większość Polaków (a co gorsze - i Polek!) wychodzi z założenia, że "to mnie nie dotyczy".
Prostym "nie interesuje mnie to" kwitujemy delegalizację in vitro, wycofanie z aptek środków antykoncepcji chemicznej, a nawet i projekt ustawy antyaborcyjnej.


Czarny protest trwa.
A ja od osób dookoła słyszę "mnie to nie dotyczy", "niepełnosprawni mają prawo żyć", "mnie nikt nie zgwałci".
Ludzie, rodacy drodzy.
Tu nie idzie o to, co Wam się może zdarzyć. To nie jest rachunek prawdopodobieństwa.
Tu chodzi o wolność.
Chodzi o ideę.
Ja też nie zamierzam usuwać ciąży.
Ale znam życie! Wiem, do czego potrafi nas zmuszać!

Powoli zbliżają się czasy, gdy zamkną nas, kobiety, w domach. Zakażą wychodzić gdziekolwiek.
Zbliżają się czasy, gdy nie będziemy miały prawa do głosu.
Gdy na gwałt reakcją codzienną będzie "sama się prosiła" (TO JUŻ SIĘ DZIEJE!).
Ubiorą nas w burki, będziemy rodzić dwanaścioro dzieci, z czego połowa nie przeżyje.
Zabiorą nam prawo stanowienia o sobie samych.
I nie piszę tu NAM w sensie "Lucyna, Ania i Krystyna".
Piszę NAM w sensie "Nam, Polkom, kobietom silnym i niezależnym. Nam, wolnym istotom mogącym stanowić o samych sobie. Nam, naszym siostrom, przyjaciółkom, córkom, kuzynkom, matkom, babciom, a nawet i kochankom!".
Polska jest kobietą.
Pamiętajcie o tym za każdym razem, gdy powiecie "mnie to nie dotyczy".
Pamiętajcie o tym, gdy aborcję nazwiecie "rzezią niewiniątek".
Pamiętajcie, gdy powiecie "sama się prosiła".
Pamiętajcie, gdy Was zamkną.
I gdy prokurator będzie dręczył Waszą córkę, wnuczkę, prawnuczkę kolejnym "czemu poroniłaś?!".
Tylko ostrzegam - wtedy już może dacie rady odpowiedzieć, bo Was nie będzie na tym świecie.

W tym proteście nie chodzi tylko o dzisiaj.
Chodzi o jutro, pojutrze i każdy następny dzień, który kiedyś nadejdzie.
Nie dopuście do tego, aby Wasza ignorancja zabiła naszą wolność.

I kawałek dla tych popierających zakaz aborcji.
Bóg dał nam Wolną Wolę. 
Kim jesteś, aby ją odbierać?

Głupimi ludźmi łatwiej się rządzi.
Głupi ludzie się nie buntują.
Nie bądź głupcem, nie ułatwiaj życia dyktatorom.



wtorek, 27 września 2016

Jesienna deprecha

Kocham jesień. Serio serio. I piszę to bez sarkazmu tudzież cynizmu.
Lubię ciepłe, lecz nieupalne dni, chłodne wieczory, szybkie nadchodzenie zmroku i siedzenie pod kocykiem.

No ale szlag mnie trafia, że na dworze po 10 stopni, a tu nie zamierzają grzać!
Kaloryfery zimne, piździ w stópki, strach wejść pod prysznic, bo wychodząc z łazienki można zamarznąć. A ja latam po mieszkaniu z chusteczką przy nosie i staram się nie zakichać wszystkiego naokoło.
Zimno mi jak diabli. Nawet teraz siedzę w pluszowych spodniach, a stópki strategicznie powinęłam pod zadek, coby mi nie przymarzły do podłogi.

Zmarzluch się ze mnie zrobił.

Wieczory (a i dnie, które wyraźnie się do wieczorów upodabniają) spędzam przy moim nowym krośnie, sporządzonym przez mego Mężnego z rurek PCV.


No i wyszywam, dnie i noce (bo tak średnio do 3. nad ranem... ;)). Postępy w hafcie widać, aczkolwiek nie zadowalają mnie wystarczająco. Jakaś taka wymagająca jestem.

Ubiegły tydzień spędziłam jednak głównie w pozycji horyzontalnej. Rak (aka skurwiel) postanowił o sobie przypomnieć i poruszał mi wątróbką. Gdy już odczepił się wątroby to doczepił się do kręgosłupa.
I nie wiem, czy się obudził, czy zwyczajnie zwapnienia plus zmiana pogody będą dawać takie objawy.
Ale już jestem. Żyję. Śmigam. Czyli jest dobrze (bo nie jest źle ;)).

Odstawiam media. Nie mogę patrzeć na te krzywe, zakłamane ryje naszych rządzących. Nie mogę patrzeć na ich zakłamanie, manipulanctwo i próbę zniewolenia narodu.
Ale o tym chyba napiszę osobną notkę. Póki co udaje mi się nie utytłać bloga w polityce.
Ale już nie wytrzymuję. Hipokryzja kocioła i dyktatura pizdowska podnoszą mi ciśnienie.
A ja się dziwię, że ciągle boli mnie głowa...

wtorek, 20 września 2016

Sfokusowana!

No. Wróciłam na dobre do wyszywania :)
Idzie tak z kopyta i w ogóle... ;)

W piątek skończyłam żabki. Żabki, które zaczęłam wyszywać w czerwcu 2014, w szpitalu na diagnozowaniu raczyska. Jakoś źle mi się kojarzyły, ale... są!


Tak, to ja wyszyłam, tymi oto łapkami *macha witkami*
Wygląda jak zdjęcie, nie jak haft. Dumnam jak diabli!

Teraz lecę z... panterkami. Największy wzór, jaki kiedykolwiek popełniłam.


Po pięciu dniach wyszywania mam... 5%. Dokładnie 1529 krzyżyków. Z 30 tysięcy. Ekhem ;)
Chłop chce mieć to już za miesiąc powieszone w sypialni. Musiałabym nic nie robić, tylko wyszywać. Nie spać, nie jeść, nic nie robić...
No i w sumie nic nie robię, tylko wyszywam. Wszystko inne zeszło na drugi plan.
Mimo to chałupka ogarnięta, obiad ugotowany. Taka zdolnam!

W sobotę odkryłam urok posiadania porządku w chałupie.
Wieczorem dzwoni Świadek, że wpadną do nas za jakieś pół godzinki.
A ja... wyszywałam dalej. Nie musiałam robić totalnie nic. 
Zero stresu :)

Oj, jak ja lubię tą cholerną aplikację! :D

czwartek, 15 września 2016

Kabelek z... supełkiem.

Bycie żoną elektryka ma swoje zalety. Spore.
Wymieniać nie będę ;)
Ale ma jedną, okropnistą wadę - kabelki.
Wszędzie są kabelki. Pięć tysięcy kabelków, przedłużaczy, gniazdek, wtyczek i jeszcze, dla smaczku, kilka drucików i trytek.


Po ostatnim remoncie otrzymałam "przedłużacz kanapowy". Czyli taki do ładowania telefonu, tableta, komputera, gdy koty wylegują się na moim brzuszku.
Oczywiście leżakuję tylko z myślą o sierściuchach! ;)

Dosyć szybko w przedłużaczu zadomowił się:
wiatraczek
zasilacz komputera
dwie ładowarki.

Jak jeszcze dodamy kabel hdmi do telewizora i zwykły kabelek aux do podpinania telefonu pod głośniki to... no właśnie.
Wyglądało to mniej więcej tak:


Oczywiście zdjęcia, jak zawsze, robione kalkulatorem. Nie zagryzajcie.

Kabelki mnie już mocno irytowały. Mogłam je rozpinać, zwijać i chować do szafki, ale każdego wieczoru były znowu w użyciu. Syzyfowa praca.
Ale pojawił się pomysł.
Obok regałów książkowych (które odwróciliśmy na bok i zrobiliśmy z nich designerski stolik rtv ;)) stoi sobie szafeczka. O taka:


Owa szafeczka to typowy relikt przeszłości. Dawno dawno temu, gdy jeszcze byłam panienką i w ogóle mieszkałam z rodzicami, to służyła mi za toaletkę. Ale od trzech lat służyła jako mebel pt. "wrzuć i zapomnij". Czyli gromadziłam tam elementy, które nie pasowały do zbioru ani rzeczy potrzebnych, ani zbędnych. Ot, takie codzienne przedmioty pomiędzy wszystkim a niczym ;)

Najgorsze było posprzątanie w szufladach. No ale ogarnęłam. Wyszarpałam szafkę z kąta. I w pleckach, zwykłym nożem kuchennym, wydziabałam z tyłu dziurkę.


Szafeczka, po uprzednim umyciu, wróciła na miejsce.
Przez ową dziurkę przeciągnęłam wszystkie wtyczki, które miały być "w razie czego" w pogotowiu. Czyli zasilacz i kabelek aux.
Podłączyłam zasilacz, wrzuciłam do szufladki zwinięty zasilacz i wszystkie dziwne ładowarki. Kabelek hdmi również ;)



Nawet moja prawa Kubota załapała się na zdjęcie ;)

Teraz cała magia - gdy potrzebuję ładowarki to włączam listwę, wyjmuję ją (lub nie), podłączam odpowiedni kabelek i... gotowe :)


Z wyjętym przedłużaczem też wygląda estetycznie.
A posprzątanie zwitka kabli zajmuje 47 sekund (sprawdzone ze stoperem!).

W szufladzie jeszcze muszę zamontować jakieś trzymadełko do kabelków, aby wiedzieć od razu, który jest który i do czego, ale póki co wynalazek i tak bardzo ułatwił mi życie :D

Może Wam się przyda taki pomysł. Sama jestem zaskoczona, że takie sprytne coś wymyśliłam :D

No dobra, tyle na dzisiaj.
Teraz myślę nad torbą na torby (brzmi śmiesznie) i torbą na jednorazówki wielorazówki.
Bo aktualne rozwiązanie mi się nie podoba. Bardzo nie podoba ;)

Pomysłowa Dobromirka rusza w tan! :D

środa, 14 września 2016

Luna

Miała być notka z dużą ilością zdjęć...
,,,ale Blogger powiedział NIE.

No to macie zdjęcie przedwczoraj ukończonego haftu ;)


Jakość zdjęcia straszna, no ale mówi się trudno ;)
Ciekawostka - zaczęłam go wyszywać 22 lipca 20...12 roku.
Bite cztery lata.
Ale warto było :)

No, a notka o supełkach na podłodze będzie jutro. O ile Blogger zezwoli o.O

czwartek, 8 września 2016

Budzikom śmierć!

Mój plan powrotu do świetności można o kant dupy roztrzaść. Podobnież jak budzik.

One nie działają. Nic nie działa. Nic nie jest w stanie obudzić mnie przed dziesiątą.
Próbowałam upierdliwych dzwonków.
Próbowałam "inteligentnego" budzenia według fazy snu.
Nawet filtr światła niebieskiego w komórce sobie zainstalowałam.
I staram się włazić do wyra przed północą.
I sypialnię wietrzę.

I NIC!
Moja faza śpiocha ma się w najlepsze i nawet wiercenie o ósmej rano nie wytrąci mnie ze słodkiej krainy nicnieróbstwa.
Serio!



Moją solenną obietnicę poprawy można wsadzić do tego budzika (przed jego roztrzaskaniem).
Chyba zacznę szukać jakiegoś hipnotyzera...
Nie będę łykać tabletków! Nie i basta!

A w ogóle to zarejestrowałam się do onkologa na kontrolę. Argh.
Nie podoba mi się wracanie do zaraczonej rzeczywistości...
Jeszcze miesiąc luzu, a potem znowu tomografie, rezonasy i inne szmery bajery.
A tak mi było dobrze <3

Dostaliśmy zdjęcia ślubne. Możecie spodziewać się notki. Wkrótce.
Nie obiecuję, bo nie wiem, ile zajmie mi jej sklecenie... Jest o czym pisać ;)

Teraz idę kombinować nad piętrową kuwetą krytą dla kotów. Mam misję, mam plan. Jeszcze dorzucić garść pomysłów i będzie śmigać :)))

A w ogóle jest to trzysetny post na blogu.
Oj, leci czas, leci...

środa, 7 września 2016

Co trzy koty to nie jeden... ;)

Jednego kociaka można rozpieszczać.
Drugi kociak wprowadza lekki zamęt.
Przy trzecim życie zamienia się nie do poznania.


Moje dwa skarby. Te wymagające największej uwagi ;)))

Już przy dwóch kotach bywało ciężko - trudno wyliczyć, ile suchego żarcia sypać, żeby nie były głodne. Jak ogarnąć okolice kuwety, aby żwirek nie lądował w łóżku? Jak często mam temu wrednemu Gacorowi odkręcać wodę nad zlewem, żeby gad się napił?

Problemy zniknęły jak ręką odjął. Dzięki trzem wynalazkom ;)
Dwa są tanie, jeden droższy, ale... warto :)

Miejsce trzecie
DYSTRYBUTOR ŻAREŁKA


Ciężko tej machiny nie docenić :) Odkąd stoi u nas w kącie, zniknęły trzy miski z suchym jedzeniem. Podobno nie powinno się dawać kotom stałego dostępu do jedzenia, ale... nasze umieją sobie je dozować. Ja jestem spokojna, że mają co jeść, a nawet mogę zniknąć z domu na trzy dni i nic nikomu się nie stanie :)
Cena: 12,80 :)


Miejsce drugie
WYCIERACZKA


Byłam dość sceptyczna co do jej skuteczności... Ale DZIAŁA!
Pożegnałam żwirek latający wszędzie dookoła. Łatwo się czyści i... spełnia swoje zadanie :)
Cena: 12,80 :)


Miejsce pierwsze
FONTANNA!



Oj, długo o niej marzyłam :) W końcu, z okazji ślubu, sprawiłam sobie taki prezent. Tak, sobie, nie kotom. Bo to ja w końcu nie muszę po trzy razy dziennie wymieniać wody w miseczkach, latać Gackowi odkręcać kran, myć misek co chwilę, sprzątać po niechcący rozlanej wodzie, pilnować kwiatków/garnków/szklanek, coby bestie mi z nich nie piły.
Nastąpił spokój. Wszystkie trzy zaakceptowały owy wynalazek, piją dużo więcej, niż wcześniej. A ja już nie muszę się niczym martwić :))) Jeszcze podpięłam urządzenie pod programator czasowy. W dzień fontanna uruchamia się co pół godziny, w nocy tylko dwa razy się włącza. Prądu dużo nie zeżre (całe 3,5V!), a ile spokoju w duszy!
Cena: 94,80 ;)

Ceny podawałam aktualne z zooplusa, ale tam często są różne promocje. I tak karmidełko dostałam za punkty, mata wyszła mnie 9,80, a fontanna 89,80. Nie są to duże koszty, a komfort życia skacze w górę jak szalony ;)))

Teraz marzę o podkładkach pod miski i pod fontannę oraz dystrybutor... No i... o automatycznej kuwecie <3 (śnij dalej... ;))

Jakie są Wasze zwierzęce "must have"? :)

Jak zwykle - post nie sponsorowany, coby nie było ;)))

wtorek, 6 września 2016

Be Faboulus! Czyli - wskrzeszenie.

Pisałam Wam kilka dni temu o moim syndromie wypalenia.
Nie byłabym sobą, gdybym nie spróbowała naprawić swojego życia ;)

Pewnie osoby nie pracujące, bądź powracające do codzienności po dłuższej niedyspozycji, potwierdzą - to wcale nie takie łatwe.
Nie tak łatwo zwlec się z wyrka, coś zrobić, ogarnąć siebie, swoje gniazdko...
Po prostu wbija się do łba zwykłe "nie mam co robić"... albo wręcz przeciwnie: "muszę zrobić wszystko", gdzie po kilku dniach zauważasz, że nie masz czasu nawet... na prysznic.



I tu z ratunkiem przyszła mi aplikacja na Androida - Faboulus, motivate me!
Aplikacja jest darmowa, ale niestety po angielskiemu.
Ale jeśli choć troszkę kumacie ten język to zrozumiecie ;)



Domyślnie aplikacja codziennie wprowadza jeden drobny nawyk i pilnuje, abyśmy się go trzymali.
Ja jednak mam już jakieśtam swoje poranne nawyki, więc ubrałam je w sztywny plan. I mam zamiar się tego planu trzymać ;) A w ogóle drobne wyzwania mnie nie kręcą - ja muszę zmieniać życie o 180 stopni. Nie umiem tylko tak o 90 ;)

Pewnie na każdego wpłynie inaczej owe ustrojstwo... ale mi uświadomiło ważną rzecz:
marnuję mnóstwo czasu!
I to na niczym konkretnym.
A gdzieś, z nudów, ściągnę nową gierkę, albo wynajdę sobie nowe forum internetowe, które muszę przeczytać calutkie (jak to ja - zawsze od deski do deski).
Nagle około 14 następuje wielkie przebudzenie, że muszę posprzątać, wyprać, poprasować...
I z ozorem na wierzchu latam przez kilka godzin, aż w końcu okazuje się, że "nie miałam czasu" nawet zjeść śniadania.

Owa aplikacja pomaga zorganizować sobie dzień. Póki co uczę się nowej rytyny porannej.
I nie ma tu zapierniczania od rana z ozorem na wierzchu, raczej... sprawiedliwy podział czasowy.

I tak około godziny 13-14 (a wstałam po 10...) jestem już po:
ogarnianiu mieszkania
karmieniu kotów
telefonie do bliskich przy sączeniu kawusi
zrobieniu listy "must to do" na dzisiaj
zjedzeniu śniadanka
prysznicu
myciu ząbków
uczesana nawet!
herbatce (i moja ulubiona gierka w tle ;))
inspirowaniu się (wszystkie obserwowane blogi przejrzane)
czytaniu.

A teraz jeszcze piszę notencję ;)

Niby taki plan można sobie ustalić na "sucho", spisać na kartce i się trzymać.
Ale to nie to samo!
Aplikacja pilnuje ramów czasowych, żeby się nie zatracić. Albo którejś czynności nie olać.
Rzuca też fajnymi wyzwaniami i poradami. I w ogóle pokochałam to, jak miła pani mówi do mnie "Lucy, great job!", ach! Mile to łechce ego ;)))

No i te odhaczanie przy planie dnia!
Serio to motywuje :D

Póki co - polecam Wam serdecznie, bierzcie i ściągajcie to wszyscy. W końcu mam "czas dla siebie" w momencie, gdy nawet chałupa posprzątana :)

A w ogóle - chyba ustalę sobie limit sprzątania na pół godziny dziennie. Przy dobrej organizacji w dziesięć minut wstawiłam zmywarkę, odetkałam zlew, przetarłam kibelek, wytarłam kurze. W pół godziny zrewolucjonizuję mieszkanie :D

No nic, zmykam, bo kończy mi się limit czasowy na pisanie ;) A przede mną godzinka wyszywania! :D

Także tego... za kilka dni może napiszę Wam, jak się czuję po kilku dniach takiego "reżimu czasu dla siebie". Póki co jestem zrelaksowana i spokojna. Od wieków już nie miałam świadomych czterech godzin dla siebie, bliskich i domku <3

Post nie jest sponsorowany - dzielę się moim wielkim odkryciem  z nadzieją, że Wam też pomoże!

poniedziałek, 5 września 2016

ZUS (czasami) nie gryzie!

Kilka dni temu (a dokładniej z dwa tygodnie...) zmuszonam była stawić się w Zakładzie Urzędniczej Szamotaniny.
No a co załatwiałam? No... zmianę nazwiska ;)))


Przybyłyśmy (bo oczywiście Mamuśkowata nie puściłaby mnie samej bestii na pożarcie).
Już na wstępie byłam zagubiona - gdzie?! co?! JAK?!
Mama, nauczona doświadczeniem, podprowadziła mnie pod odpowiedni drzwi, zdobyła numerek i zostało już tylko czekać.

Z pół godziny później już siedziałyśmy przed przemiłą panią, która podsunęła mi odpowiedni druczek, wyjaśniła, co gdzie wpisać, a jeszcze zaktualizowała w systemu upoważnienie dla rodziców.
Wszystkie zmiany od razu zapisała w komputerze.

Kilka dni temu otrzymałam list z ZUSu, że zmiana nazwiska przebiegła pomyślnie,
Juhuuu!

Po raz pierwszy ZUS mnie nie zżarł, nie przetrawił i nie wypluł wymiętej i zdezorientowanej.
Po raz pierwszy wyglądało to tak, jak wyglądać powinno :)))

Chwała ZUSowi!

niedziela, 4 września 2016

Dół.

Cierpię na spadek motywacyjny.
Dołuje mnie faktycznie wszystko (i nawet czekolada nie pomaga!).

Od ponad miesiąca nie mam czasu tylko dla siebie.
Najpierw był ślub i wielkie przygotowania.
Potem był remont i wielka rewolucja.
Teraz jest ogromne, zleżałe od trzech tygodni, sprzątanie.

I tylko latam między miotłą, odkurzaczem, mopem i zlewem. Zahaczając o garnki.

Ale nawet bunt i stanowcze "Pierdole, nie robię!" nic nie zmienia.
Bo wówczas nie mam ochoty na nic.
Nie chce mi się czytać.
Nie chce mi się wyszywać.
Ani dziergać. Ani nic.
Czas na jakieś nowe hobby?
Tylko co, u diaska?
Co znowu napełni mnie pasją?

Póki co uszyłam pokrowce na krzesła.
O takie, o!


Dumnam z siebie niesamowicie.
Bo:
po pierwsze - to jest pierwsza rzecz, do której samodzielnie stworzyłam wykrój!
po drugie - sama wymyśliłam, jak ma to wyglądać i jeszcze nigdzie nie widziałam podobnych (a dłuuugo grzebałam w necie w poszukiwaniu inspiracji ;))
po trzecie - uszyłam to na maszynie, której odpadł dzyndzel (ten, co tak lata w górę i w dół) - stworzyłam prowizorkę z... drutu do biżuterii. I śmiga! Przeszyłam tym osiem metrów firany i jeszcze obszyłam sześć firankowych krawędzi. Do tego powstały cztery poszewki na poduchy i owe cztery pokrowce... I dalej się prowizoryczny dzyndzel trzyma ;)

Teraz w planach jakaś torba na zakupy. Może ze dwie? Tata dostarczył mi tyle materiału, że starczy nawet na fartuszek i kilka ściereczek do kompletu. Może uszyję sobie swoje rękawice kuchenne? ;)))

Ale to nie dzisiaj. Ani jutro.
Teraz mi się nic nie chce.

Ciemka jest po sterylizacji.
Rysiek strasznie płakał, jak wywiozłam ją do weterynarza. Darł się w niebogłosy!
W autobusie Ciemora zwiała mi z transportera. Już oczyma wyobraźni widziałam łowienie kota spod foteli, ale... ona tylko spojrzała na mnie, podbiegła i... wdrapała się na ręce, gdzie spędziła resztę podróży ;) Wszyscy w autobusie ją wymiziali i się zachwycali, jakiego grzecznego mam kota (uhu, gdyby tylko w domu zechciała być taka grzeczniutka...).
Po całym zabiegu przyniosłam ją do domu, a Rysiek od razu wziął się za tulenie swojej wybranki ;)


Nie spodziewałam się, że koty potrafią aż tak się w sobie zakochać :)

I, ukradzione Mężnemu z fb, zdjęcie z dzisiejszego poranka:


Taką parkę mamy w domciu :)))

Niesprawiedliwe. Jego telefon robi lepsze zdjęcia niż mój. Pfr.
Chyba muszę wygrzebać aparat gdzieś z otchłani szuflad. I zawstydzić nawet Mężnego! ;)))

Ale to nie dzisiaj.
Dzisiaj mi się nie chce.

Bogowie, jak obco to brzmi w moich ustach palcach.

Wzięłabym gorącą kąpiel i byłabym jak nowa.
Ale są dwa ale:
nie mamy wanny,
nie mogę brać gorących kąpieli.

Kurtyna!

poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Po :)

To był najszybszy remont wszechczasów.
Ba!
To była najszybsza rewolucja pokojowa w historii!

W ciągu dwóch dni zmieniło się w dużym pokoju wszystko.
Kolor ścian, meble, wszystko!
Po raz pierwszy w naszej historii mamy nowe meble i... spełniły się dwa marzenia.
Stół z krzesłami błyszczy zachęcająco czernią swojego blatu.
No i rogówka. Rogóweczka, na której siedzę właśnie rozłożona niby w amerykańskim filmie (obok stoi kawusia i leżą dwa kocie futerka - trzecie futerko okupuje krzesło).
Miękko mi i wygodnie!

Jeszcze dużo do zrobienia (firanki powiesić, jedną zasłonkę przerobić na obrusik, książki przytragać, kuchnie odgruzować...), ale i tak...
Uśmiecham się sennie z mojego małego kącika.

Domek, moi Drodzy, to jest domek.
Jestem w domu,
I, w końcu, czuję się jak u siebie... :)

Jak to powiedział Już Nie Kawaler: "Ten fiołek alpejski wygląda olśniewająco na tle Morza Północnego,"

Jak posprzątam to może się pochwalę.
No ale... nie wiem. Zastanowię się.
Upublicznianie mojego małego azylu należy głęboko przemyśleć ;)

A teraz jazda z książkami, O!


Tak sobie oszczędzam kręgosłup ;)))

A w ogóle zaraz do zębologa. KURWA MAĆ!

środa, 24 sierpnia 2016

Green Lanos in action! ;)

Jeśli jedzie przed Wami zielony lanos o rejestracji SZO(cośtam cośtam)599 i nagle zatrzymuje się na środku jezdni, blokuje przejazd i włącza awaryjne... To wiedz, że w okolicy jest zwierzę potrzebujące pilnie pomocy.



Pisałam Wam już kiedyś o akcji ratowania jeża.
Podobne wydarzenia pojawiały się jeszcze kilka razy (nawet przez dwa dni psa mieliśmy ;)).

Mówiłam już, że Już Nie Kawaler to z zewnątrz taki macho, a w środku półpłynny, różowy jednorożec.
No i... przywykłam, że przy niemal każdych zwierzęcych zwłokach przy krawężniku zwalniamy niemal do zera, aby sprawdzić, czy jest jeszcze co ratować.

Wczoraj wracaliśmy sobie ul. Okrężną do domku. Ruch jak diabli, już półciemnawo, bo godzina dwudziesta się zbliża. Masa ludzi na spacerkach z psami.
A jakiś psiul, zamiatając dupką, idzie raz poboczem, raz środkiem ulicy. Tragedia już przymierza się do ataku.
NIKT NIE ZAREAGOWAŁ.
Każdy się tak bardzo śpieszył? Na dobre dwadzieścia samochodów w naszym pobliżu nikt nie miał pięciu minut, aby ratować czyjeś życie?
My w samochodzie tylko spojrzeliśmy na siebie, Mężny hamulec do oporu, wrzuca światła awaryjne, ja w tym czasie już rozpinam pasy... Chujek stojący za nami o mało nie potrącił mi chłopa, bo tak mu się spieszyło!
Nie mieliśmy nawet jak przeleźć na drugą stronę, aby psiaka opatrzyć czy przeprowadzić na drugą stronę ulicy. Żaden samochód nie zwolnił, nie przepuścił. Wszyscy dookoła tylko się gapią jak na parę kosmitów.
Jest! Jakoś się udało psiaka dorwać. Macam go po zadzie, nie piszczy, nie skamle. Odprowadzam go kawałek od ulicy, Mąż Mój Cudowny przeparkowuje samochód.
Pies nie był uszkodzony (chociaż wyglądał), efekt zamiatania zadem to skutek starości. Podprowadziłam go do furtki na działki, sam pognał w sieć alejek działkowych (widocznie stamtąd).
Wcześniej wylizując nam ręce i zamiatając szeroko ogonem ;)

Zastanawia mnie fakt, że ludzie woleli trąbić na biedaka, wymijać, modlić się o brak czołowego przy wyprzedzaniu, niż po prostu wysiąść i coś z czworonogiem zrobić (a wystarczyło niewiele, piętnaście metrów i otworzyć mu furtkę!).
No dobra, już olać samochody. Ale co z przechodniami? Czemu nikt nie pomyślał o bezpieczeństwie okolicznych istot?
I nie powiecie mi, że się bali. Olbrzym ważył może z 3-4kg. Nasze koty są większe...

Żyjemy w kraju ogólnej znieczulicy, powiem Wam.

A ja szukam naklejki na samochód
"Ochotnicze Pogotowie Dla Zwierząt. 
Zatrąb, a zaznasz prawego sierpowego".

No nic, wracam do akcji "remont".
Człowiek nie zdaje sobie sprawy, ile ma książek i kwiatków, dopóki nie musi przetransportować ich na drugą stronę mieszkania... ;)
Buziaki, Moi Drodzy! :*
Bądźcie inni niż inni i REAGUJCIE!