Zostałam wczoraj wyprowadzona na spacera (może i po supermarkecie, z kilogramami mięcha i przyprawów w koszyku, ale jednak!). Morale skoczyły mi po tym tak (wiosna! wiosna w powietrzu, moi Mili!), że dzisiaj oderwałam swój wywłok z wyra już przed siódmą, kawa nie zdążyła nawet wystygnąć, a tu już w pralce tancują wyszywanki, gotując się na oprawienie. W końcu!
Głupio mi czasem okropnie, że bywam bez energii nawet do dłubania w kanwie. A do oprawiania trzeba dużo więcej samozaparcia, niż nawet do umycia garów. Ale już już, żabki, krokusik i metryczka moczą swoje wątki i osnowy, zaraz będę prasić, a potem kleić i ozdabiać, niah niah niah! I już koniec zamówień na najbliższy czas. Uuuulga!
Nie lubię wyszywać na zamówienie. Nie ma w tym miejsca na moje widzi-mi-się-o-to-to!, za to sporo miejsca na myślenie o tym, o czym Absolutnie Nie Wolno Gdybać (a takie tam egzystencjonalne problemy rzekomo śmiertelnie chorej dwudziestolatki).
Ale nic to.
Afterparty wczoraj zaszalało nieskomplikowanym "rzyg w mig". I dobrze, bo brak efektów ubocznych chemii powoduje niezdrowe myślenie pod tytułem "nie działa, kwa jego mać". Ale działa. Nogi plącze, ściany zbliża, zmusza do pokłonu przed Królem Klopem, więc jest dobrze. Dobrze, gdy nie za dobrze, jak to mawia Brzydula. Bardzo dobrze!
Ale dzisiaj miało być o czymś innym. Historie z cyklu "z życia wzięte".
Ładujem z Jeszcze Kawalerem zakupy do bagażnika, nieco piździ, nieco wieje. Z
nienacka atakuje nas pan o kuli i ochrypłym głosie. Robiąc minę "jestem ciężko chory" zagaja, miętoląc w ustach kiepa:
- Dobry wieczór, przepraszam, że przeszkadzam, ale czy wsparli by mnie państwo finansowo, bo jestem ciężko chory, mam raka...
W łysicy (wówczas jeszcze kudłatej), zawrzało:
- Ja też, i?
Skulił się pan w sobie i odczłapał. A mnie naszło pińcet myśli: "czemu się nie leczy?" (po chemii albo radio nie byłby w stanie ustać w pionie, wierzcie mi, to jest niemożliwe!), "dlaczego zajeżdża od niego wódą?", "JAK ŚMIE TWIERDZIĆ, ŻE JEST CHORY?!". Zastanowiłam się chwilę nad ludzką głupotą, wizerunkiem chorego w umysłach społeczeństwa oraz kuszeniem losu (wierzę w moc sprawczą słów, odkąd Mamuśkowata niechcący palnęła kolesiowi swoją wolę o drzewie wyrastającym przed jego samochodem - nomen omen, zginął kilka dni później - zgadnijcie jak).
Kołysana burczeniem silnika zostałam odtransportowana do domu. W samochodzie śmierdziało wkurwem i irytem (wkurw - paliwo napędzające wszechświat do działania; iryt - kamień szlachetny patronujący lisicom).
Stuka i puka mi ktoś nachalnie do drzwi. Wyciąga mnie z łóżka, więc wróżę mu rychłą śmierć z powodu przeciążenia spojrzeniem wkurzonej Lucyniastej. Otwieram, starając się obudzić chociaż z dwie szare komórki (jedna po to, aby się nie poszczać na środku przedpokoju, druga, aby móc wysłuchać petenta). Otwieram, w drzwiach pani. Skromnie ubrana, z puszką w łapce, z jakimś dziwnym inifififikatorem na szyi. Zaczyna.
- Dzień dobry. Mój mąż jest ciężko chory, zbieram środki na... (wyłączenie się jednej szarej komórki) ...czy byłaby w stanie pani nas wesprzeć.
Zatrybiam powoli. Inifififikator = jakaś fundacja. Wspomnę, że był to grudzień. Chyba jeszcze pamiętacie, co się u mnie działo w tym czasie? Środków pieniężnych brak. Zupełny brak. Ogarniając trzecią budzącą się komórkę, zaczynam:
- Nie mogę pani pomóc finansowo, ale... z jakiej fundacji pani jest? Roześlę wśród znajomych wieść, dobrych mam znajomych, pomogą...
- Ale ja nie jestem w żadnej fundacji!
Zgrzyt. Inifififikator. Zgrzyt. Zgrzyt. Trzask drzwiami jej przed nosem. Oszustom mówimy "nie".
Mamuśkowatą owa pani również nawiedziła. Moja rodzicielka wykazała się większą cierpliwością i wyciągnęła od niej więcej informacji. Była w fundacji, ale się wkurzyła, bo zażądali od niej pita za zeszły rok, a w ogóle to na wszystko musiała brać faktury i nawet, okropni!, nie chcieli jej dać kasy na krzywy pysk! Do tego kobitka z miejscowości położonej pięćdziesiąt kilometrów od nas.
Czy nie lepiej byłoby, gdyby wzięła garść ulotków, gazetków reklamowych i poroznosiła, uczciwie zarabiając, niż łażąc po domach i żebrząc bez uprawnień do tego?
Zero szacunku do samej siebie...
W takich sytuacjach przestaję się dziwić, że ludzie reagują alergicznie na chorych. Wiedzą. Są mniej naiwni ode mnie. Bo ja, przyznać się muszę, zwykle w takich sytuacjach po prostu wyskakiwałam z drobnych bądź z zapasów w lodówce.
Naiwna, oj, naiwna.
A tak mi się dobrze żyło ze świadomością, że działam w słusznej sprawie!
Tak lubiłam pomagać potrzebującym!
A tu tak łatwo dać się naciagnąć.
A w ogóle ostatnio dzwoni do mnie pani z WWF. To ci od ratowania rzadkich gatunków zwierząt.
W starych, dobrych czasach, mieli ode mnie stałe zlecenie przelewu. Ratowałam wilki, pszczoły, rysie, tygryski i orzełki. Dzwoni do mnie pani. Co się stalo, że przestałam ich wspierać? Wyobrażała sobie chyba, że nagle zaczęłam latać w naturalnych futrach. Opowiedziałam pokrótce o mojej sytuacji. Kobietkę wcięło. Ale powiedziała jedno zdanie, które sprawdza się u mnie od początku choroby.
- Strasznie mi przykro, ale wierzę, że dobro powraca. Zdrowia życzę!
I nagle świat na ułamek sekundy zadźwięczał dziękczynnym szelestem pszczelich skrzydełek.
Wraca. Widzę to każdego dnia.